│  B  │ C │ D │ E │ F │ G │ H │  J  K │ L│ M│ N │ O P │ Q │ R │  T  │  U  │   │ W  Y Z

10 listopada 2011

The Holmes Brothers, 06.11.2011

W ramach tegorocznej klubowej trasy koncertowej ''Ery Jazzu'' mieliśmy okazję po raz pierwszy w Polsce usłyszeć trio weteranów R&B, gospel, bluesa i country: The Holmes Brothers. Miałem przyjemność uczestniczyć w poznańskim koncercie zespołu w klubie ''Blue Note''.


[more]

 

Poznański koncert był trzecim z pięciu występów: Shermana i Wendella Holmesów oraz Popsy Dixona w Polsce. Pamiętając doskonale zorganizowane równo miesiąc temu (6 października) koncerty Johna Scofielda i Amadou & Mariam w Warszawie, miałem okazję uczestniczyć tym razem w koncercie pod flagą ''Ery Jazzu'' o zgoła innym charakterze pod względem sposobu przekazu i odbierania muzyki.
Jedyny w swoim rodzaju, wiecznie trwający festiwal jakim jest ''Era Jazzu'' to oprócz wielkich galowych koncertów, również koncerty utrzymane w klimacie klubowym. W poprzednich latach w ramach takich właśnie projektów wystąpili m.in.Nathan Williams & Zydeco Band, Freddy ''King'' Cole a nawet John Scofield, który w poznańskim ''Blue Note'' gościł równo 10 lat temu.
O Holmes Brothers pisałem już kilka tygodni temu, dlatego ograniczę się do napisania kilku słów o samym koncercie.
Przed klubem już na kilkadziesiąt minut przed koncertem zgromadził się tłum oczekujących, a wśród komentarzy posiadających bilety usłyszałem m.in. zdanie: ''Takiego tłoku nie pamiętam od czasu gdy grał tu Scofield''. To prawda: tego dnia ''Blue Note'' przeżywał wyjątkowe oblężenie, a miejsca siedzące (przy stolikach) wyprzedane zostały już na kilka tygodni przed koncertem. W klubie tego dnia było wyjątkowo tłoczno lecz i jaśniej niż zwykle; ''Era Jazzu'' zapewniła wizualizację sali poprzez umieszczenie dwóch projektorów, podświetlanych bannerów i ekranu za sceną. Po zapowiedzi Dionizego Piątkowskiego na scenie pojawili się trzej czarnoskórzy starsi panowie, którym dane jest poza ramami własnego zespołu współpracować też z największymi artystami wspólczesnej sceny muzycznej. Już od pierwszych dźwięków The Holmes Brothers mieli publiczność po swojej stronie. Wśród utworów jakie było nam dane usłyszeć w Poznaniu, znalazły się zarówno standardy gospel, bluesa a nawet utwory Beatlesów jak i utwory z najnowszego albumu: ''Feed My Soul'' (2010) takie jak ''Dark Cloud'' czy rytmiczny: ''You're The Kind Of Trouble''. Tym co uderzało ze sceny, była autentyczność amerykańskiego brzmienia. Nic dziwnego, The Holmes Brothers to Artyści stosunkowo rzadko występujący na europejskich scenach dzięki czemu obcowaliśmy z autentycznym brzmieniem folkowo -bluesowym zza oceanu. Zarówno w przesyconych duchem gospel utworach, jak i rockowych bluesach, którymi uraczyli nas The Holmes -mieliśmy do czynienia z najwyższej próby kunsztem wykonawczym i scenicznym Artystów.
Najpotężniejszy z panów: Sherman grający na gitarze basowej wraz z bratem Wendellem (gitara solowa) to posiadacze charakterystycznych głosów, które wraz z falsetem grającego na perkusji Popsy Dixona tworzyły niejednokrotnie ciekawe harmonie wokalne. Wendell podczas kompozycji nasyconych duchem muzyki gospel siadał też za organami, dzięki czemu część zagranych utworów doskonale urozmaiciła program.
Podczas koncertu publiczność reagowała niezwykle spontanicznie na każdą solówkę a gorące brawa rozbrzmiewały pomiędzy każdym z utworów.
Trochę brakowało mi: ''I Saw Your Face'' z ostatniej płyty wydanej przez Alligator Records, który nie znalazł się w programie koncertu i trochę ...przestrzeni wokół -klub był bowiem wyjątkowo zatłoczony tego wieczora.
Kolejny projekt ''Ery Jazzu'' za nami, a ja zastanawiam się nad potęgą patrona przedsięwzięcia, który z mało komu znanych dotychczas The Holmes Brothers uczynił w Polsce artystów, dla których sala poznańskiego klubu ''Blue Note'' okazała się być (mimo wszystko): zbyt mała.
Rozmawiajac przed i w przerwie koncertu z D.Piątkowskim, wspominaliśmy warszawską ''Galę Ery Jazzu'' sprzed miesiąca ale też rozmawialiśmy o zbliżającym się koncercie Dianne Reeves w grudniu, na który podobno już trudno nabyć bilety. Cóż... Magia ''Ery Jazzu''!

 

PRIVATE COLLECTION

Dziś w drugiej częsci wpisu kilka rockowych płyt, których miałem przyjemność w ostatnim czasie uważnie wysłuchać. Przypominam o zakładce: ''RECENZJE PŁYT'', gdzie znajduje się na dzień dzisiejszy ok.160 opisów płyt.

 JETHRO TULL: Live. Bursting Out /2CD's/2LP's 1978 Chrysalis/
CD1 / LP1 -str.1: No Lullaby; Sweet Dream; Skating Away On The Thin Ice Of The New Day; Jack In The Green; One Brown Mouse;
LP1 -str.2: A New Day Yesterday; Flute Solo Improvisation / God Rest Ye Merry Gentlemen / Bouree; Songs From The Wood; Thick As A Brick;
CD2 / LP2 -str.1: Hunting Girl; Too Old To Rock 'n' Roll, Too Young To Die; Conundrum; Minstrel In The Gallery
LP2 -str.2: Cross -eyed Mary; Quatrain; Aqualung; Locomotive Breath; The Dambusters March (CD: / Medley)

To zdecydowanie jeden z najlepszych rockowych albumów koncertowych wszechczasów, nagrany i wydany w okresie wielkich sukcesów Jethro Tull w połowie lat 70-tych, w dodatku w  najlepszym chyba z możliwych składów formacji. Oprócz trzonu zespołu: Iana Andersona i Martina Barre w zespole grali wówczas: John Evan, Barriemore Barlow, David Palmer i John Glassock, czyli mamy do czynienia z sześcioosobową grupą! Niestety zarówno na okładce oryginalnego wydania na płytach winylowych z roku 1978, jak i w książeczce pierwszej edycji na dwóch CD -brak dokładnych dat a nawet miejsc zarejestrowania nagrań. Utwory jakie złożyły się na ten półtoragodzinny program zostały zarejestrowane podczas różnych koncertów w Europie i tworzą zwartą robiącą pozornie wrażenie jednego koncertu całość.
Program płyt to zestaw najsłynniejszych dokonań Jethro Tull z lat 70-tych, z pominięciem jednak doskonałego albumu: ''Stormwatch'' (1979), który w 1978 roku był dopiero w planach. Są tu więc: ''Songs From The Wood'', ''Too Old To Rock 'n' Roll; Too Young To Die'', ''Minstrel In The Gallery'', ''Aqualung'' i ''Locomotive Breath'', ale też kilka mniej znanych rzeczy, które w wersjach koncertowych zalśniły nowym blaskiem jak choćby: ''Hunting Girl'' czy otwierająca całość: ''Hunting Lullaby''.
Tym co jest prawdziwym atrybutem albumu są rozimprowizowane fragmenty koncertów, jak choćby popisy Andersona na flecie połączone z tematem ''Bouree'' na pierwszej płycie, czy kończąca ją 12-minutowa wersja: ''Thick As A Brick''. Utwór ten, choć w oryginale wypełniający cały album, zawsze doskonale brzmi w wersjach koncertowych. Na ''Live. Bursting Out'' otrzymujemy kilkanaście minut pełnej pasji koncertowej interpretacji jednego z kamieni milowych muzyki rockowej lat 70-tych. ''Thick As A Brick'' kończy zarówno drugą stronę pierwszego longplaya jak i pierwszy dysk kompaktowego wydania, a po owacjach jakie słyszymy po wybrzmieniu ostatnich dźwięków utworu, można się domyślić iż zarejestrowany został podczas jakiegoś naprawdę dużego koncertu.
Ian Anderson to od zawsze wyborny gawędziarz, dlatego większość utworów poprzedzona jest jego krótką opowiescią. Tak jest zarówno przed: ''Hunting Girl'' jak i przed: ''Too Old To Rock ' 'Roll...'' -jednym z najsłynniejszych utworów Jethro Tull, a zarazem jedną z najsłynniejszych rockowych piosenek rockowych minionego stulecia, ozdobionej w wersji z ''Bursting Out'' solem saksofonu i chórkiem.
Prawdziwą perłą albumu jest blisko 7-minutowy instrumentalny: ''Conundrum'' wypełniony w dużej części solem perkusyjnym B.Barlowa. To utwór jakiego wysłuchać można tylko i wyłącznie na tym albumie -nie ma bowiem swego studyjnego odpowiednika.
Zaskakujący jest początek: ''Minstrel In The Gallery'' dalece odbiegający od wersji znanej z płyty studyjnej z roku 1975 czy albumu: ''Repeat -The Best Of Jethro Tull Vol.II'' (1977), kiedy to dopiero po dźwiękowych impresjach wyłania się znany motyw.
Wielką siłą i wyjątkową (nie znaną z wersji studyjnej) rockową mocą obdarzona jest: ''Cross -eyed Mary''.
Po dziwnym, improwizowanym temacie: ''Quatrain'' (podobnie jak: ''Countdrum'' -nie posiadającym swego studyjnego odpowiednika) Ian Anderson żegna się z nami, choć czeka nas jeszcze 17 minut muzyki. Czar złudzenia polegającego na wrażeniu uczestnictwa w jednym całym koncercie podczas słuchania albumu pryska potęgowany nieudolnym miksem nachodzącego niespodziewanie: ''Aqualung'' -kolejnego ''kamienia milowego'' rocka lat 70-tych. 
Właściwym bisem jest poprzedzony dłuższymi owacjami, zawsze kipiący nietypowym wręcz dla Jethro Tull, niemal hard rockowym temperamentem: ''Locomotive Breath''. Utwór płynnie przechodzi w trzeci w tym zestawie nieindeksowany na żadnej innej płycie temat: ''The Dambusters March'' zakończony cytatem z ''Aqualung'' i to już naprawdę koniec.
Choć: ''Live. Bursting Out'' nie jest jedynym albumem koncertowym Jethro Tull a wydane w późniejszych latach koncerty (jak choćby te z Hammersmith Odeon z 1984 i 1991 roku) zawierały materiał uzupełniony o nowsze utwory, uważam ten właśnie album za najwłaściwszą wizytówkę grupy z najlepszego jej okresu.
Tym czym dla Deep Purple jest: ''Live In Japan'', a dla Led Zeppelin: ''The Song Reamains The Same'' -tym dla Jethro Tull jest: ''Live. Bursting Out''. Jest to zarazem album, który obok wyżej wymienionych stanowi kanon najlepszych koncertowych płyt rockowych wszechczasów.

 STATUS QUO: Perfect Remedy /CD 1989 Vertigo/
Little Dreamer; Not At All; Heart On Hold; Perfect Remedy; Address Book; The Power Of Rock; The Way I Am; Tommy's In Love; Man Overboard; Going Down For The First Time; Throw Her A Line; 1000 Years

Status Quo to jeden z tych zespołów ''starej gwardii'', którego niezaprzeczalną zaletą jest to iż przez wszystkie lata istnienia muzyka, jaką znajdujemy na kolejnych jego płytach nie zmienia się i nie próbuje ewoluować w niebezpieczne rejony. Dzięki temu, jeszcze przed ukazaniem się każdego kolejnego krążka wiemy iż muzycy nie będą próbowali nas niczym nowym zaskoczyć a po prostu nagrali kolejny materiał w swoim niezmiennym od lat stylu. Po prostu: kupujemy każdy kolejny nowy krążek formacji w ciemno, mając w pełni zaufanie do niezmiennej marki: Status Quo. To tak jak z Coca-Colą, Marlboro czy ...The Rolling Stones. Właśnie ta pewność tego, iż w środku opakowania znajdziemy właśnie to czego się spodziewamy. Moje przyzwyczajenie do niezmienności Status Quo przez kilka dziesięcioleci istnienia grupy sprawiło, iż poczułem się podczas oglądania kolejnego koncertu grupy na DVD niemal rozczarowany ujrzawszy Francisa Rossi już bez charakterystycznego ''kucyka'' i kamizelki :) . Muzyka na szczęście brzmiała tak jak zawsze!
Płyta ''Perfect Remedy'' z 1989 jest własnie takim ''typowym'' albumem Status Quo prezentującym to co fani w grupie tej kochają najbardziej.
Przebojowy ''Little Dreamer'' otwierający płytę już od pierwszych taktów nie pozostawia wątpliwości co do tego iz mamy do czynienia z kolejną doskonałą płytą i brzmieniem jakie zespół wypracował przez dziesięciolecia. Podobnie jest z tytułowym utworem z płyty.
Pewnego rodzajem innowacją nie są też okazjonalne wędrówki w rejony innych brzmień, gdyż jest to też jest niezmienną domeną zespołu od zawsze. Do takich zaliczyłbym utrzymany w stylistyce country: ''Address Book'' czy ''stadionowe'' brzmienie kojarzące się ze stylistyką utworów Barclay James Harvest w ''The Power Of Rock''. W obu przypadkach jednak mamy do czynienia z niezmiennością charakterystycznych uderzeń perkusji, pogłosem wokalu Rossiego i temu wszystkiemu co nie pozwala nam zapomnieć o ''status quo''.
Bardzo sympatycznie słucha się sentymentalnego ''Tommy's In Love'' ozdobionego dźwiękami szarpanych strun skrzypiec i pogwizdywaniem.
Skojarzenia z późnymi dokonaniami niedocenianej od właściwej strony w Polsce grupy Beach Boys, towarzyszą mi natomiast podczas: ''Man Overboard'' ozdobionego agresywnymi riffami gitary i takąż solówką.
Bezpośrednim nawiązaniem do estetyki brzmień muzyki glam rockowej spod znaku Smokie czy Suzie Quatro są natomiast ''Going Down For The First Time'' i ''Throw Her A Line''.
Na koniec zespół serwuje nam refleksyjną wędrówkę podczas sentymentalnej ballady: ''1000 Years'', podczas której struktury wokalne dyskretnego chórku nawiązują ponownie do lat 70-tych.
Jeśli napiszę iż ''Perfect Remedy'' to płyta bardzo charakterystyczna dla Status Quo, zabrzmi to zapewne banalnie, gdyż w przypadku tej grupy każdy niemal album takowym jest.
Po prostu: dobra, niezawodna marka, jak zawsze: Status Quo. 

 BILLY IDOL: Cyberpunk /CD 1993 Chrysalis/
Wasteland; Shock To The System; Tomorrow People; Adam In Chains; Neuromancer; Power Junkie; Love Labours On; Heroin; Shangrila; Concrete Kingdom; Venus; Then The Night Comes; Mother Dawn

''Cyberpunk'' to płyta Billy Idola będąca swego rodzaju concept albumem opowiadającym o komputeryzacji i cyber przyszłości świata. Artysta nagrał ''Cyberpunk'' zafascynowany twórczością Wiliama Gibsona -pisarza będącego symbolem literatury science fiction poruszającej aspekty cyberprzestrzeni i komputeryzacji. Tematyka niejako tłumaczy charakter i sposób realizacji tej płyty podążającej stylistycznie w porównaniu do poprzednich płyt Idola w stronę elektroniki a nawet wykorzystania elementów kojarzących się raczej z muzyką techno.
Album otwiera przebojowy, utrzymany w transowym klimacie: ''Wasteland'', gdzie na plan pierwszy wysuwa się własnie elektronika.
Z numeracji utworów wynika, iż na płycie znajduje się 19 utworów; faktycznie mamy ich 13, gdyż część nagrań poprzedzona jest krótkimi wstępami indeksowanymi na płycie, lecz nie posiadającymi konkretnych tytułów.
Bardziej rockowo jest w drugim (czwartym): ''Shock To The System''; tutaj mamy takiego Billy Idola do jakiego zdążyliśmy się przyzwyczaić na czterech poprzednich krążkach.
''Tomorrow People'' nie zaskakuje niczym; utwór oparty jest na natrętnie powtarzanym refrenie otoczonym różnego rodzaju elektronicznymi dźwiękami stając się w ciągu 5 minut trwania wręcz monotonnym.
Ciekawiej brzmi spokojny industrialnie brzmiący: ''Adam In Chains'', któremu jednak daleko do spokojnych klimatycznych utworów, jakimi Billy potrafi czarować na innych płytach (jak np.''Eyes Without A Face'' na płycie ''Rebel Yell'').
Natłok zastosowanych groove'ów, sampli, loopów (czy jak je jeszcze nazwać?) towarzyszy nam w ''Neuromancer'' i ''Power Junkie'', które doskonale nadawałyby się do zilustrowania niektórych kadrów z ''Terminatora'', jednak jako samoistne tracki audio mogą nieco nużyć. W drugim z wymienionych utworów mamy jednak przynajmniej doskonałą rockową gitarę, której dotychczas trochę brakowało na płycie.
''Love Labours On'' to drugi spośród spokojnych utworów na płycie. Przepojony dźwiękami imitującymi hinduskie instrumenty, ozdobiony ciekawymi gitarowymi zagrywkami tworzy ciekawy nastrój. Są to zdecydowanie jedne z najlepszych minut całego albumu.
Dziwolągiem jest ''Heroin'' Lou Reeda (z repertuaru Velvet Underground) z wplecionymi cytatami z ''Glorii'' Patti Smith w rytmie techno. Tu już doprawdy trudno napisać cokolwiek dobrego, więc łaskawie nie komentuję dalej tego utworu tylko spokojnie czekam do jego końca.
Klimaty etniczne (tym razem są to dźwięki arabskie) pojawiają się ponownie w monotonnym: ''Shangrila'' trwającym o 7 i pół minuty za długo. Słuchając tego krążka zastanawiam się czy jest on z każdym kolejnym utworem na coraz niższym poziomie, czy moja tolerancja po ok. 40 minutach słuchania tej płyty po prostu już się kończy.
Tak czy inaczej przy: ''Concrete Kingdom'' czekam po prostu z nadzieją na następne nagranie pośród monotonnego rytmu, z którego na moment tylko wyrywa mnie wspaniale brzmiąca gitara, której tak strasznie mi brakuje podczas słuchania tego krążka.
''Venus'' zaczyna się obiecująco własnie partiami rockowej gitary, syntezatory rytmiczne tworzą natomiast klimaty spod znaku Depeche Mode z okresu płyty: ''Ultra''. W sumie nie byłoby źle, gdyby był to jeden ze słabszych utworów na całym albumie a nie pierwszy po dobrych kilkunastu minutach, którego potrafię wysłuchać bez znużenia.
Pulsujący transowy rytm oparty na dźwiękach ciekawie skonstruowanych przez gitarę basową jest atrybutem: ''Then The Night Comes''. Fajnie skonstruowane pod względem aranżacji nagranie brzmi interesująco pomimo iż to dość prymitywny kompozycyjnie utwór.
Na koniec albumu zostajemy ponownie zaatakowani elektronicznym pulsującym niczym lampa stroboskopowa rytmem, na którego tle wyśpiewywany jest refren stylistycznie nawiązujący do estetyki muzyki gospel. Zastosowana w utworze rytmika oparta na elektronice połączona z refrenem o specyficznej melodyce przywołuje skojarzenia z niektórymi produkcjami formacji Erasure. To dość udane zakończenie całej płyty mimo bardzo nietypowej dla Billy Idola.
Z perspektywy upływu czasu płytę uznać należy za prekursorską po względem łączenia w tak dużym stopniu elektroniki z muzyką rockową. Przetartym przez Idola szlakiem podążać zaczęli w drugiej połowie lat 90-tych kolejni artyści. Tylko czy warto było ten szlak przecierać?

zdjęcia i skany: R.R.